Jak nie zostałam bohaterką albo kto winien.

Na spotkaniach, które od kilku tygodni gromadzą w Jerozolimie i Tel Awiwie zainteresowane dyskusją o kolejnej odsłonie konfliktu kobiety, raz po raz pada pytanie o to, czy istnieje jakieś specyficznie kobiece doświadczenie charakterystyczne dla obecnej sytuacji w Izraelu. Stale wracającym motywem jest schodzenie z dziećmi do schronu, podczas kiedy mężczyźni są w służbie rezerwowej na froncie i schronów nie mają /zgrywają domowych maczo i nie ruszają się sprzed telewizora na dźwięk syreny/akurat ich nie ma w pobliżu. Dzieci jednak ma nie każda kobieta i chyba znacznie częściej wspomnianym doświadczeniem jest ‘bilbul’: dezorientacja, konfuzja, pasywność, poczucie niedostatku wiedzy, niemożność działania, którą w małym stopniu niweluje uczestnictwo w niewielkich demonstracjach przeciwko wojnie. Bilbul ten z jednej strony jest przywilejem kobiet, które nie stają na ogół przed wezwaniem na front pod grożbą aresztu wojskowego, jak wielu mężczyzn, i mogą oddawać się różnym refleksjom.. Z drugiej jednak, ceną tego przywileju jest brak wpływu na sytuację – no bo co możesz zrobić, skoro nawet nie rozumiesz o co chodzi?

W porannej gazecie wyczytałam, że w jedym ze szpitali we wschodniej Jerozolimie leczą dzieci ranne w Gazie. Zadzwoniłam spytać, czy może czegoś potrzebują, czy warto odwiedzić jakieś dziecko. Lekarka ze szpitala ucieszyła się z telefonu, zachęciła bardzo do wizyty i podała mi listę rzeczy, których potrzebują. A zatem – jalla! Chociaż głos rozsądku mówił: nie jedź, w czasie wojny nie jeździ się do wschodniej Jerozolimy, to obkupiona w pieluchy i dziecięce kosmetyki wsiadłam do taksówki przy uniwersytecie na Górze Skopus (wliczona w koszty akcji) i przyklepałam z kierowcą na 30 szekli. Obudzona z letargu, cieszyłam się, że COŚ robię, i że na dodatek nie czuję się w tym ambiwalentnie – bo co może być prostszego od podarowania rannym dzieciom pieluch. Ledwo ujechaliśmy połowę drogi, a przy szpitalu Victorii po drodze na Górę Oliwną stanęliśmy w korku. Z oddali zobaczyliśmy jakieś przepychanki i oficerów na koniach, a za chwilę obok nas przemknęły dwie uzbrojone policyjne suki. „Nie ma bata, dalej nie jadę” – oznajmił kierowca. „Nie będę ryzykował, że dostanę kamieniem. A ty możesz tam dojść na piechotę, to ten budynek z czerwonym dachem” – wskazał mały punkt w oddali. Zdezorientowana wręczyłam mu 20 szekli – bo w końcu ujechaliśmy tylko połowę drogi i wysiadłam z samochodu. Jakaś Europejka, która czekała obok wyjaśniła mi, że wypuszczono dwóch palestyńskich więźniów i chłopaki świętują, więc nie wiadomo ile to potrwa – ale powinno niedługo się uspokoić, więc radzi mi poczekać albo zabrać się z kimś innym. Zaczęłam skanować stojące w korku samochody. Łapać stopa w arabskiej dzielnicy w środku wojny wywołanej przez porwanie żydowskich autostopowiczów?  Niech będzie samochód ONZ-tu. Podróżująca nim arabska para bez wahania zaprosiła mnie do środka i razem spędziliśmy kolejne kilka minut w korku. „To zaraz się uspokoi na pewno” – przekonywali mnie, kiedy usłyszeliśmy dobiegające z miejsca zamieszek strzały. Hmm… – zadumałam się. „Chyba jednak wysiądę i może przeczekam” – podziękowałam im i złapałam za klamkę – która, o ironio, ani drgnęła. Przez sekundę przeszedł mi po plecach dreszcz, który nawet nie zdążył zamienić się w nerwowy chichot, bo kobieta z przodu nakazała mi otworzyć okno i pociągnąc klamkę od zewnątrz. „W środku zepsuta” – powiedziała przepraszającym głosem. A więc wygląda na to, że nie tylko nie dostarczę pakunku do szpitala, ale też nie zostanę porwana przez samochód ONZ-tu – i nie będzie o czym opowiadać wnukom.

Znowu znalazłam się więc na chodniku, w palącym słońcu, z wielką i ciężką torbą dziecięcego ekwipunku. Widzicie mnie, jak bohatersko przemieszczam się w stronę szpitala Al Makassed małymi uliczkami arabskiej dzielnicy, uciekając przez zamieszkami, by potem, zlana potem, wręczyć wzruszonej lekarce pieluchy? Ja nie. Raczej widzę siebie, czerwoną z gorąca i zdenerwowaną ze strachu jak próbuję schować się przed grupą arabskich chłopaków, którzy pewnym krokiem zmierzają w moją stronę patrząc wyzywająco, i dumnie ciągnąc za sobą wór z pieluchami, kieruję się w stronę bramy szpitala Victoria, w luterańskim kompleksie przy Górze Oliwnej. A potem jak zziajana, wjeżdżam na trzecie piętro, gdzie zdziwnionemu recepcjoniście oddziału dziecięcego tłumaczę swoje niezrealizowane zamiary i proponuję, że zostawię im te cenne skarby. Na jego enigmatyczną odpowiedź, że w sumie to ok, zostawiam torbę i wychodzę, bo chociaż szpital nie wygląda na bardzo potrzebujący, to ja chcę już tylko się tego pozbyć i wrócić do domu, zawieźć pieluchy własnemu dziecku. I znowu wejść w wygodne buty ‘bilbulu’. A łza frustracji spływa mi tylko kiedy przechodzę koło tunelu, obok którego kilka dni wcześniej jakiś człowiek postrzelił przypadkowego Izraelczyka w mundurze. I nie dlatego nawet, że nie udało mi się dowieźć cholernych pieluch, na które skąpi Fatah, Hamas i rząd izraelski zajęci wojenką, ale dlatego, że z niemocy, daje się wciągnąć w ten podział ról: chłopcy na froncie walczą, dziewczynki w szpitalu łagodzą obyczaje.

Jak niegdyś stwierdziła Gołda Meir, Żydzi nigdy nie wybaczą Arabom, za to, że muszą zabijać ich dzieci. Nie powiedziała jednak ani komu pamiętać zmarnowane szanse na groteskowe bohaterstwo, ani komu dziękować za przywileje, które pogrążają nas w letargu. Wojna to przecież jednak nie jest sprawa kobiet, więc skąd miałaby wiedzieć.

Wojna jest, ofiary muszą być.

Słyszałam to często jako dziecko, kiedy rozbijałam kolana ucząc się jeździć na rowerze, albo kiedy wypadały mi mleczaki i trzeba było pogodzić się ze stratą. Rozbite kolana goiły się szybko, a zęby przechowywałam w drewnianej szkatułce na skarby, aż mi obrzydły.

Tymczasem jednak wojna prawdziwa trwa, a pytanie o to, czy muszą być ofiary, brzmi coraz rozpaczliwiej. Odczucia po śmierci 130 palestyńskich ofiar, które zginęły bo izraelska armia, nie przebierając w środkach, szukała jednego zaginionego żołnierza, wyrazić może chyba tylko słynny obraz Muncha. Czy to Stalin powiedział, że śmierć jednego człowieka to tragedia, a śmierć milionów statystyka?

Ucieczkowo wczytuję się od rana w historię adwokata Ruthenberga, siedząc w jasnym pokoiku w archiwum w Jad Waszem. Ruthenberg, przed wojną członek Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego, po 1939 roku zaczął wykorzystywać swoją pozycję zawodową i pieniądze do ratowania Żydów. Pomagał swoim kolegom po fachu – miedzy innymi bratu słynnego logika Tarskiego (słynnego jednak chyba nie w Polsce) Wacławowi, ale też przypadkowym dzieciom, którym znajdował kryjówki. W opasłej teczce Rutheberga każda kartka ekscytuje znanym nazwiskiem. Sendlerowa, Kossak-Szczucka, Datner, Winawer…ciężko się oderwać. Wciągające przygody Ruthenberga, który sam ukrywał się działając w konspiracji od początku wojny, kończą się w 43 roku, kiedy aresztowało gestapo i straciło za pomaganie Żydom i odmowę współpracy.

Inny Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, arabski lekarz Mohamed Helmy z Berlina, który sam cierpiał z powodu swojego niearyjskiego pochodzenia za czasów hitlerowskich – nie mógł na przykład wykonywać zawodu urologa – organizował kryjówki dla żydowskiej znajomej Anny Boros i leczył potajemnie członków jej rodziny. Po wojnie nigdy nie interesował się publicznym uznaniem, ale do jego postaci dotarli historycy związani z jerozolimskim instytutem. W zeszłym roku żyjąca w Egipcie rodzina pośmiertnie odznaczonego za narażanie życia Helmego odmówiła przyjęcia honorowego tytułu z Jad Waszem z powodów politycznych, ale otwarcie i ze skromnością opowiedziała jego historię mediom.

Inną historię arabskiego medyka usłyszałam parę dni temu w Tel Awiwie. W jednym z izraelskich szpitali, opowiadał mi pracujący tam lekarz, jeden z chirurgów jest Arabem. Kilka dni temu do szpitala przywieziono rannego izraelskiego żołnierza z Gazy, którego operował arabski chirurg razem z żydowskim. Uratowali mu życie. Arabski chirurg dostał tego samego dnia esemesa od kolegi z pracy, że najwyższy czas, żeby rozważył zmianę miejsca zatrudnienia, i że podobno w szpitalu w Gazie nawet mówią po arabsku. I co ty na to, Munchu?