Skąd się wziął izraelski imperializm???

W drodze na targ zatrzymał mnie dzisiaj w osłupieniu przy Gan Sacher olbrzymi bilboard Muzeum Przyjaciół Syjonu (gorzej chyba to już nic brzmieć nie może po polsku). Trump jednak nie uczyni Izraela „great again”, jak chcieliby jego autorzy. Po pierwsze dlatego, że Izrael nigdy w swojej 60-cio letniej historii wielki nie był. Trzy metry na krzyż, a z jednego końca na drugi można obrócić w try miga (jakże mnie rozczulały niegdyś letnie wycieczkneutral trumpi  z krewnymi do Hajfy czy Ber Szewy, podczas których robiliśmy przystanki żeby odpocząć w trakcie dłuuugiej, półtoragodzinnej podróży. Dzisiaj już się nie rozczulam i myślę o podróży z Wrocławia do Poznania jako o tygodniowym projekcie). Poza byciem geograficznym mikrusem, nie jest i nie był Izrael wielką bliskowschodnią potęgą raczej nigdy, chociaż dał radę parę razy wyjść z kłopotów. Skąd więc ten rozbuchany imperializm, który mnie dzisiejszego poranka radośnie powitał na trasie po chałki?

Czy wydarzyła się na naszych oczach pokoleniowa zmiana – przedmiot socjologicznego namysłu –  od skromnych i obitych surwajwerów, którzy chcieli tylko mieć własny dom, poprzez pokolenie sabrów z ambicjami umacniana granic, aż po generację która chce mieć państwo od Rzeki Egipskiej po Eufrat, choćby po trupach? Czy też u zarania syjonizmu tkwił w nim pierwiastek imperializmu, który dopiero teraz mógł wykiełkować jak należy? Być może imperializm narodził się z potrzeby czasu – bo bez niego państwo żydowskie nie przetrwa, i znowu Żydzi będą na wygnaniu. A może to wina rosyjskich imigrantów, którzy przywieźli ze sobą polityczną kulturę tęsknoty za silnym liderem i terytorialną ekspansją? Odpowiedzi mnożą się wraz z otwieraniem kolejnych nurtów politycznych.

Co wyniknie z prezydentury Trumpa dla Izraela i całego regionu, pozostaje oczywiście zagadką. Zważywszy na jego ciepłą relację z Putinem, „great” again czy nie again może nie być tym, co Izraelowi amerykański prezydent Izraelowi szykuje. Tym niemniej jednak, wszystkie strony polityczne uznają za słuszne zawalczyć o jego przychylność dla swoich projektów lub chociaż pokazać mu co o nim myślą, albo po prostu się pokazać. W czasie wizytu Trumpa będą demonstrować przeciwnicy terroryzmu, zwolennicy okupacji, przeciwnicy samego Trumpa, przeciwnicy palestyńskiej propagandy, amerykańscy studenci na wakacjach w Jerozolimie których kieruje imperatyw moralny, fani Hillary Clinton, reformowani Żydzi i Żydówki. Zapowiada się pyszna impreza, a ja nie wiem do kogo dołączyć (najgorzej mieć taką patchworkową, postmodernistyczną tożsamość. Można umrzeć z głodu jak ten osioł co mu w żłobie dali).

Tymczasem zaś 56 % izraelczyków, przynajmniej według badań społecznych, uważa że Trump jest proizraelski, 10 % – że neutralny (prawda, że to słowo idealnie pasuje do Trumpa?), a 4 % – że propalestyński. Ankieta, którą cytuję (za Jerusalem Post) ma 4,5 procent marginesu błędu, więc można uznać, że tych ostatnich wcale nie ma. Ale i poparcie dla Trumpa spadło o 20 procent od wyborów, bo strasznie wszystkim przykro, że ambasada USA jednak zostanie w Tel Awiwie zamiast się przenieść do Jerozolimy (sorry, ale wbrew jakiejkolwiek politycznej logice, chyba ani najgorliwszy amerykański republikanin, ani demokrata, nie chciałby się przenosić z rezydencji pod palmą nad brzegiem morza do starych murów i religijno-politycznego obłędu). To może jeszcze morze zostanie w Tel Awiwie, a Ściana Płaczu zostanie w Jerozolimie? Tego byłoby już, drogi amerykański prezydencie, za wiele. Okaże się już w tym tygodniu, co myśli o tych sprawach Trump, jak to wpłynie na  jego popularność tutaj i jakie to będzie mieć konswekwencje dla izraelskiego imperializmu.  Na zdrowie.

Moje jerozolimskie hygge.

Niedawnym felietonem w GW J. Mencwel wzbudził we mnie nostalgię za warszawskim antyhygge, tak pięknie uchwyconym dekady temu w piosence zespołu T.Love.

Z warszawskiego snu wyrywa mnie jednak jerozolimska rzeczywistość, gdzie nocnych jak na lekarstwo, rzeki nie ma, a smogu nikt nie bada. Niech nikt jednak nie pomyśli, że nie mamy tu swojego własnego (anty)hygge.

Zaczyna się rano, w wyziębionym mieszkaniu, bo przecież w mieście, gdzie nie ma zimy (tylko temperatura utrzymuje się na poziomie 4 stopni w nocy od listopada do lutego), nie opłaca się instalować ogrzewania, ani też uruchamiać go jeśli w ramach fanaber
ii ktoś je jednak kiedyś zainstalował. Kiedy przekraczam próg łazienki i walczę ze sobą żeby ściągnąć majtki, rozgrzewa mnie jedynie kolejna fala nostalgii, tym razem za zimowym hygge krakowskich kamienic. I już mi lepiej.

Ponieważ nie stać mnie na najstarszego nawet grata, z dumą ekosprawiedliwej osoby uprawiam kolejną odsłonę jerozolimskiego hygge w miejskiej komunikacji. Stojąc na przystanku z wózkiem, z którego co chwilę dochodzą prośby o picie, jedzenie, wyrzucana jest czapka, a zawartość próbuje się wygramolić, obserwuję zmieniające się informacje na rozkładzie jazdy – najpierw, że czternastka będzie za 3 minuty, by za chwilę być za 26 minut. Elastyczność, cierpliwość, spokój ducha – to cnoty, które są wyższą szkołą jazdy hygge. Próbuję wsiąć w pierwszy lepszy autobus, żeby się gdzieś po drodze przesiąść, ale ten sam pomysł mają pasażerowie z wcześniejszych przystanków, więc ani ja z brzuchem w ósmym miesiącu, ani tym bardziej wózek z trzyletnią zawartością, nie mieścimy się.  To zresztą przypomina mi, iż wjazd do centrum to, szczególnie dzisiaj, bardzo zły pomysł. Dzisiaj to oczywiście pojęcie względne.

Akurat dzisiejszego dzisiaj korki związane są z ewakuacją nielegalnych żydowskich osiedli z Zachodniego Brzegu, ale w inne dzisiaj z pogrzebem ważnego rabina albo rozjechaniem na przystanku grupy cywilów. Po prostu tutaj promujemy zdrowy tryb życia, należy chodzić na piechotę. A moje hygge w tym momencie to radość z tego,  że to nie mnie rozjechano w imię walki o niepodległość.

Taksówką (komfort w wydaniu duńskim nie przymierzając) docieram do żłobka i na kampus, by w barze biblioteki narodowej usiąść nad papierowym kubkiem najgorszej kawy. Alternatywy nie ma, więc nie czepiaj się ani jednorazówek ani jakości kawy, bo mogło wcale nie być – to moje spartańskie hygge. Resztę poranka spędzam przy czterdziestoletnim biurku w czytelni, na krześle, które pod ciężarem tysięcy tyłków straciło już dekadę temu swoją równowagę, a o komforcie pracy nie słyszało, bo wynaleziono go wiele laImage result for bibi jerusalemt po tym, jak powstało. Ale hygge, które czerpię z obserwacji największych nazwisk w mojej dziedzinie, które wokół mnie też wiercą się na swoich krzesłach, nie ma sobie równych.

Urozmaicić dzień mogą już tylko zakupy na targu, i niewinna hyggeradość z bogactwa bliskowschodniego rynku warzyw. Komunikacją miejską docieram tylko do połowy drogi. Kiedy dochodzę na miejsce piechotą, okazuje się, że główna ulica, tak jak i sam targ, jest zawalona śmieciami, z których unosi się, intensywny nawet takiego zimowego dnia, smród. Oto bowiem prezydent miasta nakazał osobom sprzątającym wywalić ich materiał pracy gdzie bądź w ramach walki politycznej z ministrem, który odmówił mu kolejnych dotacji, po tym jak ten roztrwonił miejski budżet. Biedy prezydent nie ma z czego zapłacić śmieciarzom, bo chuj w rządzie mu skąpi. Lawirując między rozdeptanymi warzywami, podpaskami i kartonami, dochodzę do wysprzątanego przez właścicieli stoisk rogu i kupuję warzywo na zupę.

Wieczorem mamy normalnie basen, ale spadł centymetr śniegu więc miasto jest sparaliżowane, a dzisiejsze zajęcia,  jutrzejsze żłobki, szkoły i w ogóle życie, odwołane. W tych okolicznościach część populacji rodzinnej idzie pić martini, względnie gorącą czekoladę, w knajpie na Aza – co też bym zrobiła, ale mi się nie chce ruszyć (mój hyggeginekolog twierdzi, że na bóle pleców nic nie poradzi i trzeba swoje w ciąży przecierpieć). Moje prywatne szczęście w domu pod pięcioma kocami, z poduszką pod pupą, nie ma konkurencji (pod warunkiem, że nie patrzę w róg salonu, gdzie rośnie zimowy grzyb). Hyggekąpiel, w pojedynkę, czy wspólna, nie wchodzi w grę, bo w naszej łazience mieści się i tak tylko prysznic, więc nie żałuję, że nie ma w domu osoby towarzyszącej. Żeby tylko nikt nie kazał mi iść siku…

Chrześcijańskie miłosierdzie wobec silnych kobiet i miłych chłopców.

Z ekstytacją przeczytałam o nowej publikacji opisującej życie „Krwawej Luny”, czyli prokurator Julii Brystygierowej. Wydanie tej książki cieszy mnie podwójnie, jako osobę zainteresowaną odkrywaniem i zapomnianych kobiet z polskiej historii, i spisywaniem dziejów zawiłych losów polskich Żydówek. Niestety, książka spełnia moje oczekiwania tylko w małym stopniu.

Bukalska od pierwszych stron książki nie pozostawia złudzeń co do swojej osobistej, negatywnej oceny postaci Luny. Jej poszukiwania zrozumienia tej biografii pozostają wyłącznie na poziomie chrześcijańskiego miłosierdzia; zapowiadają nie namiętną konfrontację z intrygującą postacią, tylko litościwe śledzenie dziejów złej kobiety w nadziei na znalezienie usprawiedliwienia jej okrucieństwa. Czytanie tej książki jest doświadczeniem irytującym, ale mierzę się z nim bo jestem ciekawa faktów z życia Brystygierowej, które Bukalska (i Torańska) zebrały.

Trzeba zauważyć, że nie jest ta publikacja, próbująca naśladować między innymi, styl wybitnego reportażu Magdy Kicińskiej o Stefie Wilczyńskiej, pozbawiona feministycznej wrażliwości. Zwraca uwagę na przykład na to, że podczas gdy nikt nie interesował się życiem seksualnym komunistycznych działaczy-mężyczyzn, Lunie skrupulatnie liczono kochanków. Jest jednak ta książka głęboko antyfeministyczna w zadziwieniu autorki, że kobieta z takim potencjałem, która mogła zostać wybitną filozofką, pisarką, a nawet świętą, została okrutną prokuratorką. W tym zadziwieniu ujawnia się w całej pełni chrześcijański myzoginizm, który rozdziera szaty na widok kobiety niepokornej, skomplikowanej, o złożonych losach i podejmującej samodzielne decyzje. Pomijam już fakt, że żal iż polska Żydówka nie została świętą, jest połączeniem tego myzoginizmu z antyżydowskim cieniem, znanym już doskonale współczesnym widzkom i widzom z „Idy”, a wnikliwszym czytelniczkom z analizy polskiej literatury Bożeny Umińskiej.

Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że z podobnym rodzajem chrześcijańskiego miłosierdzia mamy do czynienia przy okazji płynącej z różnych politycznych kierunków, krytyki wobec wyznania aborcyjnego piosenkarki Natalii Przybysz. Agnieszka Wiśniewska już o tym, na wkurwie, pisała na Krytyce Politycznej, Kasia Michalczak na swoim blogu, anonimowa autorka zaś w poruszającym, a równocześnie jakże trzeźwym liście do Gaz. Wyb.

Natalia Przybysz jest ładna, miła, heteroseksualna i jest matką. Usunięcie ciąży przez taką kobietę godzi w tę samą iluzję, w którą uderza życie żydowskiej prokurator Brystygier. Dlatego oburza znacznie bardziej niż na przykład aborcyjne wyznanie niezłomnej performerki Anki Zawadzkiej, lesby i wariatki (kogo to obchodzi, że taka sobie wyskrobała, zresztą kto jej uwierzy).

Niech moc będzie z Wami dziewczyny – obserwuję aborcyjne potyczki w Polsce z dystansu. Żyję na emigracji, w Izraelu, gdzie antykoncepcja jest dostępna dość powszechnie, chociaż nie bezpłatnie, a umiarkowanie liberalne prawo aborcyjne praktykowane z dużą swobodą. Cztery lata temu kupiłam tu w pierwszej lepszej aptece, bez recepty i problemu, pigułkę „po”,  a kiedy byłam w piątym miesiącu pierwszej ciąży, zaproponowano mi w państwowym szpitalu aborcję z powodu (błędnego, jak się potem zresztą okazało), podejrzenia wady rozwojowej u płodu. Badania prenatalne wykonuje się tutaj bardzo licznie i skrupulatnie, informując kobietę o wszystkich zagrożeniach, statystykach, komplikacjach i możliwościach.

Dyskurs wokół aborcji nie jest tutaj jak z feministycznego snu, nie brakuje fundamentalistów, ale w praktyce da się przeżyć. (Dużą niewiadomą jest dla mnie aborcyjna rzeczywistość na sąsiedzkich terytoriach okupowanych. Z tego co wiem, prawo a Autonomii Palestyńskiej i w Gazie nie dopuszcza aborcji, a izraelska okupacja nie sprzyja rozwojowi feministycznych sieci wsparcia. Nie umiem jednak nic więcej na ten temat powiedzieć.)

Sama żyję teraz w warunkach uprzywilejowanych wobec tych w których dorastałam w Polsce. Pamiętając upokorzenia związane z bieganiną wokół prób zakupienia kiedyś w Krakowie tabletki „po”, włączając w nie karcący wzrok lekarki wypisującej receptę i jej skrępowanym głosem wyszeptaną prośbę, żebym nikomu nie mówiła, cenię sobie te po prostu przywoite warunki ponad miarę.

Ciekawie jednak, że w obu rzeczywistościach miałam podobne doświadczenie z męskim ignoranctwem. Nie lubię z prezerwatywą, więc albo ją ukradkiem ściągam w trakcie (ona się zorientuje albo nie), albo narzekam, żeby sobie brała tabletki, bo mi w gumie nie staje, albo się bawimy w zdążę nie zdążę wyjąć.  Bo seks z prezerwatywą jest jak branie prysznica w płaszczu przeciwdeszczowym. Niech chrześcijańskie miłosierdzie, zamiast skupiać się na samodzielnych kobietach, spłynie na tych wszystkich kolesi, bo na pewno nie jest tak, że mili, inteligentni chłopcy mogą być tak bezmyślni i okrutni. Amen.

O izraleskim pinkwashingu po polsku

Z zaciekawieniem przeczytałam krytyczny wobec Izraela list otwarty dotyczący pinkwashingu (http://codziennikfeministyczny.pl/gorzka-refleksja-nad-teczowym-urokiem-czym-jest-pinkwashing-dlaczego-chcemy-tym-mowic/)

Myślę, że poruszanie tematu politycznej instrumentalizacji społęczności LGBTQ staje się coraz potrzebniejsze – w świetle na przykład reakcji amerykańskiego kandydata na prezydenta Trumpa po strzelaninie w Orlando. Sądzę jednak, że motywowany szlachetnymi intencjami tekst zawiera kilka błędów i uogólnień, które poniżej opisuję. Mam nadzieję, że mój głos wesprze ich neutralizację i przyczyni się do otwarcia pewnych problemów z mówieniem o Izraelu w Polsce, gdzie coraz powszechniejsze staje się kopiowanie zachodnich kalek w uproszczonych interpretacjach konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

Mam też bardziej osobisty stosunek do sprawy. Pod listem widnieją podpisy wielu pośrednio lub bezpośrednio znanych mi osób, z którymi współpracowałam mieszkając w Polsce, i od których się uczyłam dyskursu równościowego. Środowisko queer i reprezentowane przez nie wartości jest mi bliskie, nawet jeśli nigdy nie byłam jego czołową aktywistką. Zależy mi jednak by podejmowane przez nie interwencje były rzetelne i odpowiedzialne. Z jednej strony cieszę się, że interesuje się ono sytuacją na Bliskim Wschodzie, z drugiej strony  chcę jednak zwrócić uwagę na pewne problemy ze wspomnianym tekstem. Podpisany przez działaczy i działaczki polskiego ruchu LGBTQ list wzywa do pogłębionej refleksji nad promowanym przez niektóre media, izraelskie kanały informacyjne oraz indywidualne osoby, obrazem Izraela jako państwa przyjaznego tymże środowiskom. Niestety, sam tej refleksji unika i pochopnie wzywa do, moim zdaniem, źle ukierunkowanych interwencji.

Moja legitymacja jest umiarkowana – mieszkam w prawdzie w Izraelu od 4 lat i posługuję biegle językiem hebrajskim, ale już nie arabskim. Mam także ograniczony, choć staram się go zwiększać, kontakt ze środowiskami wolnościowymi. Na tej podstawie przychodzą mi jednak do głowy następujące myśli związane z błędami omawianego tekstu, które być może zainteresują jego autorów i autorki.

Po pierwsze, przedstawia ten tekst rzeczywistość jako dychotomię sprawiedliwości i niesprawiedliwości, przy czym Izrael jest po stronie nie. Mam wrażenie, że ten obraz jest jednak złożony bardziej niż autorom i autorkom listu się wydaje. Mam wrażenie, że Izrael bywa rajem dla osób LGBTQ i ostoją demokracji dla pewnych grup. Myślę, że tyczy się to głównie żydowskich homoseksualnych mężczyzn z klasy średniej z Tel Avivu, którzy tworzą rodziny, wychowują urodzone przez indyjskie surogatki dzieci i mają dostęp do tworzenia i konsumowania dóbr i kultury. Nieźle mają się tel telavivscy single i singielki. Myślę także, że Izrael bywa dla osób LGBTQ koszmarnym miejscem. Szczególnie dla osób nieheteronormatywnych ze społeczności religijnych czy pewnych konserwatywnych środowisk, tak żydowskich jak i arabskich. Szkoda, że autorom i autorkom listu zabrakło wrażliwości na różnorodność izraelskiego społeczeństwa i społeczności LGBTQ. Interwencja w sprawie pinkwashingu mogłaby przecież zawierać także krytykę selektywnego charaktetu gejowskiego raju i w ten sposób być bardziej rzetelną, konstruktywną krytyką inspirowaną troską o społeczną sprawiedliwość, która objęłaby także żydowskie osoby nieheteronormatywne, będące ofiarami nierówności społecznej i dyskryminacji.

Celem pinkwashingu jest zdaniem autorów usprawiedliwienie okupacji. Myślę, że jednak nie. Myślę, że celem pinkwashingu, na co autorki też zwracają uwagę, jest poprawa wizerunku Izraela na świecie. Nie zwracają już jednak uwagi na kontekst. Jest to jednak kraj, którego istnienie jest stale kwestionowane przez najbliższych i dalszych sąsiadów. Ludzie w Izraelu: zarówno homo i hetero, żyją w ciągłej niepewności, czy jutro jeszcze to państwo będzie istnieć. A i Palestyńczycy i Palestynki tak samo nie wiedzą, że jutro nadal będą pod okupacją, czy wszyscy zginą, czy dostaną swoje państwo. W konflikcie tym jednak różne grupy interesu pilnują swojej doli i nie zanosi się, by tak dochodowy biznes jak konflikt bliskowschodni szybko się zakończył. I tak jak palestyńscy geje i lesbijki nie są chronieni i chronione przed izraleskimi nalotami, tak samo żydowscy i arabscy geje i lesbijki w Izraelu nie są bezpieczne wobec bomb wyrzucanych w przypadkowych kierunkach przez Hamas. Apeluję o zrozumienie, że ofiarami tego konfliktu są miliony ludzi obu narodowości. Bojkot Izraela jedynie izoluje ten kraj od środowisk wolnościowych, które mogłyby w zamian wspierać wewnątrzizraelskie siły oporu wobec okupacji, jeśli już koniecznie chcą interweniować. Mam zaledwie kilkuletnią perspektywę na izraelską politykę, ale od wieloletnich mieszkańców słyszę, że nigdy wcześniej sytuacja nie wyglądała tak źle. Podobnie jak niektóre kraje europejskie, Izrael staje krajem coraz bardziej prawicowym i faszyzującym. Bojkot tego nie zmieni, bo na globalnym rynku zawsze znajdą się partnerzy, których nie będzie to obchodzić. Obecnie stają się nimi w miejsce Europy Indie i Chiny. Być może moje dziecko, które wychowuję jako Żydówkę w Izraelu a nie w Polsce, między innymi by uchronić ją przed podobnymi do moich doświadczeń stygmatyzacji, będzie w przyszłości żyło w jakiejść totalitarnej unii autorytarnych państw, jeśli wcześniej nie zmiecie nas z powierzchni ziemi Iran. W sytuacji, kiedy zimna wojna za nami, a globalny kapitalizm ma się świetnie, trzeba moim zdaniem szukać właśnie globalnych sieci współpracy, opartych na wrażliwości na różnorodności, a nie izolować. Izolować umiemy już w Izraelu całkiem nieźle i europejscy aktywiści nie muszą nas tego uczyć.

Przy okazji chciałabym zauważyć, że zdaje się iż koniec apartheidu w RPA, do którego odwołuje się list, niekoniecznie rozwiązał problem segregacji, tak jak wybór Obamy na prezydenta nie zakończył amerykańskiego rasizmu. Instytucjonalny rasizm zastępują tam podobno surowe podziały społeczne, w tym klasowe, przemoc i nieoficjalna separacja. Dziwi mnie więc posługiwanie się tym przykładem w relacji do Izraela (bez względu na to, że nie zgadzam się z samą analogią). Wcale bym nie chciała, by przy oficjalnej polityce tolerancji, Arabowie byli jak na przykład Czarni w USA głównymi osadzonymi w więzieniach, by ukrócić ich zapędy rebelianckie. Tłumienie buntu społecznego ma dla mnie mało wspólnego ze społeczną sprawiedliwością. Dla Bliskiego Wschodu i Izraela w szczególności życzyłabym sobie innej przyszłości. Fasady tolerancji i równości mam po dziurki w nosie.

Kolejnym problemem listu jest moim zdaniem błąd reprezentacji. Osoby podpisane pod tekstem zdają się stawać w obronie pewnej grupy – “ludności palestyńskiej”. Nie zadają sobie trudu, by – jak pouczała nas w znanym przecież wszystkim postmodernistycznym intelektualistom, podpisanym pod listem, tekście Gayatri Spivak – stworzyć przestrzeń dla wybrzmienia różnorodności głosów pokrzywdzonej grupy . Zamiast tego, cytują raporty i wyrażają swoje emocje. A gdzie tu miejsce na faktycznie zainteresowanych? Nie znajduję w tym tekście ani jednego zdania, które sugerowałoby, że został on zainspirowany spotkaniem czy rozmową z lokalnymi aktywistkami, że opiera się na studyjnej wizycie którejś z podpisanych osób na miejscu, że dostrzega złożoność „ludności palestyńskiej”, która przecież też składa się z cywili, politycznego establiszmentu, grup interesu, osób nieheteronormatywnych i homofobicznych.

Jest to szerszy problem z tekstem, który tkwi w bardzo powierzchownym postrzeganiu Bliskiego Wschodu w ogóle. Z mojego krótkiego mieszkania na miejscu zdaje mi się, że jest to region o bardzo zawiłych religijno-narodowo-genderowych strukturach i że europejskie oko nie tylko nie może lokalnych niuansów często nazwać, ale nawet uchwycić. Ze względu na wysoki poziom napięcia społeczno-politycznego, wiele inicjatyw odbywa się w ukryciu ze względu na bezpieczeństwo osób zaangażowanych. To kiepsko oczywiście świadczy o poziomie demokracji i wogóle jakości życia. Nawet ONZ-towskie raporty wielu tej autentycznej dynamiki społecznej nie są w stanie uchwycić. Europejczyk i Europejka patrzący na ten region muszą mieć tyle samo odwagi w stawaniu w obronie lokalnie uciśnionych, co pokory wobec lokalnej rzeczywistości.

Wreszcie nie jest też tak, że wszyscy Izraelczycy i Izraelki mają obowiązej codziennie budzić się z myślą o okupacji, tak jak ludzie w Europie nie żyją wyłącznie historią – i współczesnością – europejskiego imperializmu i eksploatacji jakiej na skalę globalną dokonuje od wieków Europa, by dziś w swojej sytości pouczać inne miejsca na ziemi o poszanowaniu praw człowieka. Także nawet najbardziej wrażliwa na niesprawiedliwości społeczne osoba z Izraela ma prawo i ochotę na kawałek normalnego życia, gejowskiego, hetero czy jakiekolowiek innego. Jedyna właściwa interwencja na Bliskim Wschodzie to taka, która uznaje człowieczeństwo wszystkich narodów tam żyjących.

Nie wydaje mi się wreszcie, żeby ktoś z izraelskiego establishmentu wierzył, że propagowanie turystyki LGBTQ usprawiedliwiało działania Izraela wobec ludności palestyńskiej. Wiele osób ma jednak nadzieję, że dzięki temu promowaniu ludzie na świecie zainteresują się też inną stroną Izraela i zobaczą bardziej złożony obraz tego kraju. Gdyby autorzy i autorki tekstu podjęli i podjęły przewrotnie to wyzwanie, być może zwróciłyby uwagę, że dają sobie grać na nosie retoryce, która zamiast skłaniać do refleksji co można zrobić, by w istocie rozszerzyć sprawiedliwość społeczną, buduje kolejne dychotomie. Jak ten list ma poprawić bezpieczeństwo wszyskich gejów i lesbijek żyjących na Bliskim Wschodzie, a także i na świecie? Moim zdaniem, tylko wzmacnia poczucie  wrogości ze strony izraleskich społeczności LGBTQ wobec tychże w Europie, i dokłada kolejne cegiełki do muru dzielącego społeczność żydowską i palestyńską na Bliskim Wschodzie.

Zamiast przyjrzeć się bliżej sytuacji, osoby podpisane pod tekstem wyrażają obawę, że ktoś może pod wpływem różowej propagandy rozważać wizytę w Izraelu, lub co gorsza, stać się ambasadorem Izraela na świecie. Boże broń. Może powinniśmy wogóle zakazać mówienia czegokolwiek pozytywnego o Izraelu i negatywnego o Palestynie. Dopiero wtedy możemy liczyć na społeczną sprawiedliwość, koniec kolonializmu i globalny pokój.

 

 

 

Nic nie widzę, nic nie słyszę, nic nie mówię.

Zdjęcia uśmiechniętych przedstawicieli i przedstawicielek społeczności żydowskiej, pozujących do pamiątkowej fotografii z prezydentem Andrzejem Dudą na chanukowym przyjęciu przez niego zorganizowanym, wzbudziły zainteresowanie i skrajne komentarze. Od zachwytu, że „jak przed wojną” po zażenowanie i wkurw. Krytyczny komentarz Mika Urbaniaka, w którym dziwi się on jak oficjele polskiej diaspory mogą gościć u tego polityka, zyskał na fejsbuku ponad 100 lajków, a pewnie kolejne 200 osób odpuściło sobie lajkowanie ze względu na osobistą antypatię do Urbaniaka albo sympatię wobec pozujących. Mimo, iż znam i cenię wielę osób, które pojawiły się w Pałacu Prezydenckim, i mimo, iż mojej długoletniej znajomości z autorem nie nazwałabym zażyłą, szybko i ja polubiłam posta. Bo sprawa faktycznie mnie uderzyła.

Powody, dla których udział żydowskiej społeczności w tradycyjnej już imprezie był w tym roku wyjątkowo problematyczny, Urbaniak podał w wyczerpujący sposób, ale zacytujmy raz jeszcze: „polityk, który wygrał wybory z ogromnym wsparciem jawnie antysemickiej prasy, który składa hołdy Rydzykowi i jego żydożerczym mediom, który w debacie prezydenckiej zagrał kartą Jedwabnego oskarżając Komorowskiego, że bierze udział w “kłamliwych oskarżeniach Polaków” (vide: Polacy nie spalili Żydów w stodole), który wręczył nominacje ministerialne antysemitom, jak Macierewicz, który nie zabrał publicznie głosu po spaleniu kukły Żyda na wrocławskim rynku” – nie powinien jego zdaniem cieszyć się entuzjazmem krajowej diaspory. I ma tu sto procent racji. Jak jednak zauważyła jedna z obecnych na zdjęciu, trzeba tutaj dyplomacji. Faktycznie, może łatwo jest krytykować działania polityczne żydowskiej społeczności w Polsce  z jej marginesu, a mnie szczególnie z kraju, w którym chanukija wystawiona jest przed drzwiami każdego domu. Ale zarówno jako Polka z żydowskimi korzeniami, nawrócona na syjonizm przez polską antysyjonistyczną lewicę antyfaszystowską, jak i Izraelka głęboko związana z polską diasporą, uważam, że jest coś głęboko niewłaściwego w publicznej wymowie wydarzenia w Pałacu Prezydenckim. Obok zdjęć z tego wydarzenia można by powiesić zdjęcia tych trzech małpek: nic nie widzę, nic nie słyszę, nic nie widzę. Bo skoro nawet sami Żydzi nie widzą problemu w brataniu się z prezydentem Dudą, to jak ktokolwiek inny ma wierzyć, że dzieje się w Polsce coś niedobrego, że po latach prosperity i odrodzenia życia żydowskiego, oraz finansowanej przez unię atmosfery tolerancji wobec mniejszości, dzieje się backlash i będzie coraz gorzej? Nie zazdroszczę nikomu ze społeczności tej sytuacji, i nie ma wątpliwości, że przez liderami i liderkami społeczności stoi teraz trudne zadanie mówienia głośno o tym, co się dzieje i wyrażania otwarcie wobec prezydenta, który fotografuje się przy chanukiji ,oczekiwania konkretnych gestów potępiających wszelkie przejawy antysemityzmu.

Jedna rzecz na fejsbuku uderzyła mnie jeszcze. Otóż post Urbaniaka został zilustrowany zdjęciem Żydówek pozujących z prezydentem Dudą. I pojawił się pod nim taki komentarz między innymi: „Z tego co wiem, gdy np. ortodoksyjni Żydzi wysyłają na spotkanie same kobiety, to nie jest dobrze.” Przypuszczam, że autor miał na myśli to, że kobiety zostały przez liderów społeczności oddelegowane do spełnienia abiwalentnego obowiązku uczestnictwa w prezydenckiej imprezie. Jako pozbawione realnej władzy w społeczności, i tym samym może łase na prestiżowe doświadczenie, ochoczo poszły do Pałacu po swoje pięć minut, a teraz na nie można zwalić całą odpowiedzialność. Tyle że obecne na zdjęciu kobiety to nie zmarginalizowane postaci, ale faktyczne liderki naszej społeczności, w tym przewodnicząca Związku i warszawskiej gminy, szefowa największej fundacji, która opiekuje się żydowskim dziedzictwem oraz jedna z głównych animatorek postępowej społeczności Ec Chaim. Ponadto, na innych fotografiach z Pałacu, których czytelnicy wyłącznie tego jednego postu może nie widzieli, są też wszyscy najważniejsi mężczyźni ze społeczności, w tym naczelny rabin i szef największej ogólnopolskiej świeckiej organizacji kulturalnej. Nie ma tu więc mowy o genderowym przypadku, a jedynie po przypadku zaćmienia (za dużo pączków?), które oby szybko liderom i liderkom społeczności minęło.

Kto ukradł państwo Zandbergowi?

 

Głosowałam na listę Razem, polubiłam na fejsbuku Komitet Obrony Demokracji. Głos oddałam mimo to, że dzień przed wyborami natknęłam się na fejsbukowy „dialog” między Janem Gebertem a Adrianem Zandbergiem. Dotyczył on opinii tego ostatniego na temat izraelskiego apartheidu. Czy jest w państwie gdzie mieszkam apartheid? Nawet jeśli nie, to niedaleko nam do niego. Ale jesteśmy tym bliżej niego, im więcej Europejczyków bezkrytycznie powtarza antysyjonistyczne slogany lewicy zachodnioeuropejskiej,która leczy kolonialnego i holokaustowego kaca bezkrytyczną orientalną miłością do najbardziej fundamentalistycznych form walki o narodową niepodległość Palestyny. Chcecie czy nie, nabija to punkty Hamasowi, a tym samym Bibiemu i Libermanowi, i niedługo nic tu nie zostanie ani z Palestyńczyków, ani z Żydów. A kac pozostanie. Jako obywatelka izraelska, nie miałam więc interesu głosowania na Razem. Ale cóż zrobić, skoro tyle znajomych nazwisk na ich liście, a żadna inna partia nie brała Żydów (przynajmniej nie w tak otwarty sposób).  Zjadłam swój własny ogon, ale po cichu liczyłam, że jednak się do parlamentu dostaną.

Komitet Obrony Demokracji szybko odlubiłam. Nie interesuje mnie psychologiczna analiza mimiki prezydenta Dudy i nie wydaje mi się, żeby pomogła ona obronić demokrację.

„Kryzys demokracji nie zaczął się wczoraj, tylko znacznie wcześniej. Duża część społeczeństwa nie ma poczucia, że to jest ich państwo” – mówi Zandberg w wywiadzie dla Wyborczej. Mówi to lider partii, która zdobyła ledwie ponad 3 procent głosów w ostatnich wyborach. W  czyim imieniu mówi Zandberg? Jaką ma legitymację społeczną by głosić takie twierdzenia?

W imieniu tych, co  nie głosują mówi? Fakt, połowa Polaków nie chodzi do wyborów. Odkąd 12 lat temu dostałam prawo głosu, bywałam i ja w tej grupie. Nie z powodu braku zainteresowania polityką, wręcz przeciwnie. Od co najmniej dekady nie czuję, by państwo było moim punktem odniesienia, a to kto rządzi Polską miało dla mnie kluczowe znaczenie. Problemy, w zależności od zasobów, rozwiązuję przy wsparciu rodziny/przyjaciół, emigracją wewnętrzną, zewnętrzną, robotą albo pieniędzmi. Ostatecznie nie ma w Polsce rzeczy, która, legalna lub nie, nie jest do zdobycia za kasę, względnie po znajomości. Nieważne, czy chodzi o aborcję, trawę, prestiż, edukację, karierę akademicką czy zdrowie. I to nie zmieniło się w ciągu mojego życia. Tak samo jest zresztą w Izraelu. Smutne, ale prawdziwe, mówiło się w podstawówce.

Nie jestem typem aktywistki, nigdy nie zarwałam nocy żeby zbawiać klasę robotniczą, co najwyżej żeby się upić z własną klasą z liceum. Kasą z niemieckiego stypendium, które finansuje moje siedzenie w kawiarni, dzielę się troszkę; daję żebrakom, ludziom którzy przewożą chorych z Zachodniego Brzegu, pożyczam przedsiębiorczyniom z trzeciego świata i przekazuję ubrania biednym. Nie wychodzi jednak z tego nawet biblijne 10 procent. Rządy prawicy, tak w Polsce, jak i w Izraelu, służyły mi w życiu głównie po to by chodzić na demonstracje, czyli prowadzić bujne życie towarzyskie. Poprzednie rządy PiS oceniam więc wyśmienicie.

“W sytuacji realnego zagrożenia [jednak] spacer tysiąca inteligentów przez centrum Warszawy niczego nie obroni” – słusznie zauważa Zandberg.

Ciekawe ile ludzi spośród tych, którzy nie idą do urn, nie przechodzą przez to centrum Warszawy, autentycznie nie wie, że ich obecność ma znaczenie, a ile jest przekonanych, że nie ma dla nich różnicy, kto jest na politycznym szczycie. Klasa średnia podróżuje, pomieszkuje w Berlinie, kupuje w Londynie, pracuje w Norwegii. Dopóki rząd nie zamknie przepływu kapitału zza granicy, i nie wprowadzi reglamentacji paszportów, wielu spośród tych ludzi nie będzie nawet znało nazwiska aktualnego premiera (mówię z autopsji). I to jest też przecież jedyna rzecz, która w całej historii prawicowych rządów w Polsce niepokoi Zachód. Ale PiS głupi nie jest i rynku dla Europy nie zamknie, co Zandberg doskonale przecież pojmuje. Więc ani Economist, ani polscy biznesmeni i klasa średnia tak naprawdę się o polską demokrację nie martwią.

Nie znam biografii Zandberga, podobno urodził się w Dani. Mógłby więc nam może sprzedać parę dobrych pomysłów na państwo. Chociaż może trzeba się też od tego państwa odkleić? Podobno w Skandynawii ludzie sobie mniej pomagają, bo uważają, że państwo to robi lepiej za nich. Zamiast rozważać rolę państwa i skupić się na tym, co chyba może robić dobrze: budowie i wzmacnianiu alternatywnych struktur, Zandberg jednak narzeka, czepia się Izraela i posługuje seksistowskim językiem (ohydne słowo macocha, które demonizuje kobietę, której przydarza się być partnerką czyjegoś ojca i straszy jego dzieci na opis Polski naprawdę nie jest na miejscu. Lekcje z utożsamiania państwa z kobietą odrobiliśmy już w 19 wieku, a kto nie zaliczył zadania domowego, ma książki Marii Janion i Agnieszki Graff dostępne w bibliotece.)

W Izraelu często słyszy się od ludzi urodzonych w latach 50-tych nostalgiczne wspomnienia z czasów ich młodości. Kiedy rozmawiam z ludźmi z tego pokolenia o sytuacji politycznej, narzekamy wspólnie na rządy populistów i brak nadziei na poprawę sytuacji, kończą: szkoda, że nie pamiętasz jak dobrze było tutaj kiedyś. Kiedyś była tu demokracja.

Kiedyś, to znaczy: kiedy my, biali, zamożni, lewicujący Europejczycy rządziliśmy. „Ukradli wam państwo, co?”- rzucają na ich nostalgiczne westchnienia ci, którzy pamiętają jak do władzy doszedł prawicowy Likud, głosami kulturowo, ekonomicznie i politycznie dyskryminowanych Żydów z krajów arabskich, ciemnoskórych, słabo wykształconych i biednejszych. Kto ukradł państwo Zandbergowi, wiadomo. Na przykład moja babcia. Bardziej mnie interesuje jednak, kto ukradł państwo mnie, i to zanim zdążyło być moje.

Terroryzm to nie to co myślicie.

Chociaż trwa intifada, i pierwsze strony gazet (a także środkowe i ostatnie) wypełniają głównie informacje o kolejnych atakach/pomyłkach/bohaterach/murach bezpieczeństwa/protestach/pogrzebach, w dzisiejszej gazecie uwagę przykłuwa mały artykuł o Indiach. Nie ma w nim mowy o terrorystach, nie ma zdjęć zakrwawionego chodnika – teoretycznie więc łatwo go przeoczyć.

protest against rapeTytuł artykułu: „Stolica gwałtu”. Na zdjęciu obok zdjęcie kobiet, które protestują przeciwko bezkarności gwałcicieli w Indiach. Co skłoniło te kobiety (i mężczyzn), by wyjść na indyjskie ulice, które są miejscem nieustannego molestowania kobiet? Grupowy gwałt  na dwuipółletniej i pięcioletniej dziewczynce. Pierwszą znaleziono w parku, krwawiącą po gwałcie. Drugą na ulicy, w poszarpanym ubraniu, ranną.

Podobno w ostatnich latach to w Indiach  to incydenty coraz częstsze, przy czym gwałt na dorosłych kobietach jest na porządku dziennym. Policja i rząd niewiele robią, żeby zapobiegać, minimalna ilość spraw o gwałt kończy się wyrokami sądowymi.

Ciekawe czemu do tej pory Indie nie stały się przedmiotem  tak  ukochanego przez obrońców praw człowieka bojkotu ekonomicznego. Hmmm. Może po prostu nie mamy tutaj do czynienia z łamaniem praw człowieka, bo przecież nie może chodzić o inne interesy.

„Upokorzenie palestyńskich mężczyzn bitych przez izraelskich żołnierzy jest widziane jako dewastujące, podczas gdy bicie żon już nie”, pisała parę lat temu Andrea Dworkin w swojej prowokacyjnej książce o antysemityzmie i seksizmie.[1] Tak tylko sobie przypomniałam mimochodem.

ACTION AGAINST: https://www.facebook.com/actionagainst/timeline

[1] Andrea Dworkin, Scapegoat: The Jews, Israel and Womens’ Liberation, New York 2000, s.86.

Już lepszy Żyd od Araba. Dzień dobry Warszawo.

Jedno się w Polsce nie zmienia. Gołe kobiety reklamują wszystko. Do zakupu sprężarek zachęca pupa w stringach, a urodziny galerii handlowej promuje nagie damskie ciało odziane w ozdobną wstążkę. Po dwóch latach mieszkania w Jerozolimie, gdzie nawet z opakowania soli musiał zniknąć kształt ubranej kobiety, żeby nie gorszyć, gapię się na cycki na plakatach jak nawiedzona.

To nie one jednak naruszają katolicką moralność, ale tęcza, o której słyszę z różnych stron. „Popatrz, naprawdę jej nie ma!”, „Oh, did you see there is no rainbow?!”, „Widziałaś, że nie ma tęczy?” – dopadają mnie urywki rozmów w okolicy. „Zniknięcie tęczy to znak tego, iż celem PiS jest totalne przejęcie władzy” – wyrecytował rano po półgodzinnej lekturze prasowego komentarza D. A gdzie lewica? – pytamy się siebie nawzajem. Tak jak w Izraelu, zeszła do andergraundu i się pyszni swoim radykalizmem, który jest łatwą i szybką nagrodą za żmudną działalność? „Z lewicą tak jak z Twoim tatą. Jakby tata umiał odkładać gratyfikacje na później, to byłby już profesorem” – poucza D. naszą córkę, która już jest bardziej zainteresowana lodami, po które stoimy w kolejce (!). Jakie chcesz, pytam go. Czekoladowe i waniliowe. Nie ma, jest malaga, kokos, karmel z solą.

Na chuj mi karmel z solą? Nie ma zwykłych lodów czekoladowych?

No nie ma. Idziemy gdzie indziej. Pyszne lody domowe. Są czekoladowe? Są, z poziomką.

„Co to jest poziomką?” – dopytuje D. Taka mała truskawka. „Czy wy do wszystkiego musicie dokładać marmoladę? Wczoraj zamówiłem croissanta migdałowego, i też była w nim marmolada. Nie można po prostu dać croissanta i lodów czekoladowych? Czemu wszystko tu komplikujecie?!”

„No wiem. Ja wczoraj kupowałam kawę i kanapkę, chciałam małą kawę, a pani mi mówi, że jak wezmę średnią to wyjdzie taniej. Mówię, że chcę małą a nie średnią, ale ona przekonuje, że zaoszczędzę bo zawsze w zestawie lepiej. No dobra, to biorę tę średnią, ale okazuje się, że to kosztuje ostatecznie tyle samo co by kosztowała mała kawa z kanapką. Więc mówię jej, że jednak wcale nie zaoszczędziłam tylko dostanę za dużą kawę. Ona nie rozumie. Mówię kolesiowi, który kawę parzy, żeby zamiast tej dużej zrobił mi małą. Ojej, ale to będzie mocna wtedy – on się waha. Ja pierdolę, po prostu chcę małą kawę!.

Śmiejemy się, D. wyrzuca po drodze swoje lody czekoladowe z poziomką i bierze ode mnie waniliowe. Idziemy na obiad.  W kolejce do kasy w Bambino obcokrajowiec prosi mnie po angielsku o pomoc w zamówieniu ruskich bez niczego. Skąd jesteś? – pytam. Z Egiptu. Mój mąż z Izraela, też musi pilnować, żeby mu nie polewali wszystkiego skwarkami – uśmiechamy się porozumiewawczo. Proszę panią w kasie, żeby dla tego pana były pierogi bez słoniny. Chłopaka dopraszam do naszego stolika. Po chwili zjawia się z talerzem pierogów, z trzema wielkim skwarkami. Udaje, że ich nie widzi i zaczynamy rozmawiać o Egipcie, rewolucji, Polsce. Ożenił się z Polką 5 lat temu. Jak ci się tu żyje? – dopytuje D., bo może też go czeka kiedyś przeprowadzka. „Fajnie, trochę z pracą słabo ale jak się jeszcze douczę polskiego to może będzie lepiej, bo mówią, że  moje CV jest ok tylko języka mi brakuje (aha, jasne). Tyle tylko, że mogliby Polacy trochę głowy pootwierać” – zamyśla się nad skwarkami.

Nie tylko Polacy. W drodze do domu wieczorem zatrzymuję się na Wilczej, bo stoi tam jakiś zatroskany turysta z kotem a ludzie, którzy go mijają nie zauważają. Ucieszył się, że ktoś się nim zainteresował i opowiedział mi, że jest z Kuby i że nie ma kasy na hostel, bo wszystko tu bardzo drogie i czy nie mogłabym go przenocować na podłodze. Powiedziałam, że coś wymyślimy, tylko że ja też jestem tu już turystką i wynajmuję miejsce, więc muszę się dopytać. A skąd jesteś? – zapytał życzliwie. Teraz mieszkam w Izraelu, odpowiedziałam. Chłopak rzucił, że w takim razie nie gada ze mną i odwrócił się do muru stojącego obok bloku. Serio człowieku? Zatrzymałam się, żeby Ci pomóc.

Bojkot jednak słabszy od sentymentu do żydostwa. Które, kiedy za darmochę i bez polityki, kusi. Chociaż Matisyahu wrogiem ludzkości za swoje żydostwo, jak się dowiedziałam z fejsbuka, to jednak publisia dopisała i pląsała do jego nowych młodzieżowych kawałków. Ostatecznie, już lepszy taki Żyd od arabskiego imigranta.

Bojkotuję.

Ostatnie wydarzenia popchnęły mnie w stronę flirtu z ruchem bojkotu Izraela.  Już wielokrotnie kusząca retoryka tutejszej lewicy, że wycofanie żydowskich osiedli z Zachodniego Brzegu zakończy przemoc żydowską wobec Palestyńczyków i przyniesie wszystkim pokój, przemówiła do mnie w tym razem także z, problematycznym na ogół, towarzyszącym jej argumentem, że środkiem do osiągnięcia tego celu jest międzynarodowy bojkot państwa izraelskiego, do czasu zakończenia okupacji.

W prawdzie wydaje mi się, że sprawa obecności Żydów i Żydówek na Zachodnim Brzegu to nie jest klucz do rozwiązania konfliktu, a przynajmniej sprawa dyskusyjna, to poziom aprobaty rządu dla agresji osadników, kwoty pieniędzy przeznaczane na rozwój ich osiedli i ciche przyzwolenie na rozbudowywanie nielegalnych ich części jest dla mnie jednym z najgorszych kierunków polityki rządowej. I co jakiś czas, tak jak przy okazji podpalenia domu rodziny Dawabsheh, ma spektakularny skutek i na chwilę budzi mnie z codzienności. A ponieważ społeczeństwo Izraela, ogarnięte strachem przed prawdziwym lub wyimaginowanym terrorem, w dużej mierze wierzy, że wsparcie dla osiedli jest kluczem do przeżycia ich państwa w regionie, wewnętrzny nacisk na rząd w tych kwestiach jest żaden. A w rezultacie panoszy się mesjanizm, fanatyzm i co tam jeszcze chcecie. Skoro tak, może faktycznie bojkot jest metodą?

Problem jednak nie w tym, dlaczego i kogo tutaj należy bojkotować, ale kto ma to robić – przypomniał mi D. Na bojkot Izraela pozwalają sobie kraje europejskie, Stany Zjednoczone i na przykład Iran. Legitymacja moralna wszystkich tych ciał politycznych do pouczania innych co należy a czego nie, jest w istocie problematyczna. Czy chcę, by ogarnięta amnezją kolonialną Europa, która żyje zbudowanym na eksploatacji świata bogactwem, wymordowała 6 milionów Żydów, a teraz powoli wykańcza Romów i wszelkie inne mniejszości wstawia do muzealnych gablotek, wyznaczała mi standardy demokratycznego postępowania w chwili, kiedy zamyka granice dla afrykańskich uchodźców? Czy może lepiej by robiła to imperialna Ameryka, ze swoją historią mordowania lokalnej ludności, niewolnictwa, prowadzenia wojen o ropę i torturowania ludzi? Iran, choć marzy mi się, że kiedyś będę mogła go odwiedzić ze swoim izraelskim paszportem, chyba niekoniecznie jest moją etyczną wyrocznią.

Na szczęście wkrótce jedziemy na Polski, a tam czeka mnie możliwość bojkotowania konfliktu bliskowschodniego. Oraz ciekawsze wyzwania. Podobno warszawscy powstańcy byli przeciwko in vitro. Czy także powstańcy z getta? Jeśli tak, to bojkotuję powstania, bojkotuję getto i w ogóle Warszawę. Zakopane? Mazury? Ktoś, coś?

Dwie śmierci i w co ja mam się ubrać?

Dwie polityczne śmierci zastały mnie po powrocie z krótkiego przecież, długiego weekendu. Spalone we własnym domu palestyńskiego dziecko i zadźgana szesnastolatka, która przyszła wesprzeć prawa społeczności LGBT na jerozolimskiej paradzie zostały zamordowane odpowiednio przez żydowskiego osadnika z Zachodniego Brzegu i religijnego fanatyka z Izraela.

Parę dni temu, kiedy kończyłam pracę w Yad Vashem, dział HR rozesłał do wszystkich pracujących tam osób email dotyczący odpowiedniego ubierania się w pracy. Podobno były skargi, że ktoś się kręci po budynku administracji i badań w za krótkich szortach. Szef HR wezwał do skromnego odzienia w miejscu pracy i zaprosił na indywidualną konsultację osoby, które mają wątpliwości co do tego czy odpowiednio skromnie się ubierają.

Łatwiej mi skupiać się na tym drugim wydarzeniu. Więcej słów, większa umiejętność nazywania tej gry o władzę w przestrzeni publicznej, większa chęć zrozumienia religijnych osób, które chwytają się takich narzędzi i wola negocjacji. Tylko motywacji brak, bo to już nie moje miejsce pracy.

Ale w nadal moim mieście, tak jak przed rokem spalono palestyńskiego chłopca, tak teraz nożem zabito żydowską dziewczynę, a niedaleko stąd, tak jak i rok temu porwano i zamordowano trzech żydowskich chłopców, tak teraz spalono półtoraroczne dziecko. I co powiedzieć? Między kim a kim negocjować? Kogo próbować zrozumieć?